Nic nowego pod słońcem

Foto: kadr z filmu




Bardzo lubię szwedzkie filmy. Przynajmniej, te, które widziałam były naprawdę świetne.

Do tych najbardziej ulubionych należy " Nic nowego pod słońcem" Colina Nutleya.

To film, w którym z pozoru nic się nie dzieje, bo co może się dziać na szwedzkiej wsi, na niszczejącej farmie, której włascicielem jest samotny, w kwiecie lat, nieatrakcyjny na pierwszy rzut oka mężczyzna, który nawet nie potrafi pisać ani czytać?


No co się może dziać?

No może.
Nie ma co prawda byskawicznych zwrotów akcji, a wręcz wszystko toczy się leniwie, jak w życiu czasami.
Nie ma wielkich dramatów, są małe przeżywane w głębi duszy.
Są zwyczajni, czasem wspaniali, czasem wredni  ludzie ze wszystkimi wadami, także fizycznymi, ale i wspaniałymi w ostatecznyn rozrachunku duszami.
Jest prosta miłość, która pojawia się nie wiadomo skąd, nie wiadomo po co i nie wiadomo nawet dlaczego.
Pojawia się, musi pokonać ludzką zawiść, brak wiary, uprzedzenia i inne takie tam.
I wygrywa. I zostaje.

Prosty film, no po prostu nic nowego pod słońcem, ale tyle w nim ciepła, tyle uczucia, tyle słońca, że aż dziwne wydaje się, że Szwecja to ponury i zimny kraj - kolor, który pojawia się przed moimi oczami na jego wspomnienie to żółty.

Złociste słońce, żółte, dojrzewające zboże i sukienki w czerwone grochy, bo to histotia z lat 50-tych ubiegłego wieku.

"Nic nowego pod słocem" to film, który pozostawia po sobie uczucie, że swiat jest wspaniale prosty i może być naprawdę piękny. To uczucie pozostaje na długo i dla tego uczucia warto go obejrzeć.

Komentarze

Popularne posty