Lucy - film, o którym pewnie zapomnę

Foto: kadr z filmu

Czasami filmy do oglądania wybieram tak: O, Scarlett Johansson, lubię, oglądam.
W ten sposób wybrałam do obejrzenia "Lucy" Luca Bessona.
Kino Bessona nie należy co prawda do moich ulubionych, ale wszystkiego trzeba przecież spróbować, żeby móc się w ogóle wypowiadać.



Nie lubię takich filmów. Nie podobał mi się "Leon zawodowiec", nad którym większość się rozpływa w zachwytach. Mniej mnie w kinie interesują efekty specjalne, sprawność techniczna reżysera czy nawet scenarzysty, który konstruuje szkielet.
Film może być niedoskonały, może mieć błędy formalne, może być nawet naiwny, ja tego nie zauważam.
Pod jednym warunkiem: musi być Człowiek, muszą być uczucia, musi być kontakt z widzem. Film musi we mnie coś obudzić, coś poruszyć, sprawić, że się zastanowię, że coś przemyślę, coś w sobie będę chciała zmienić, o czymś sobie przypomnę.
Banał, prawda?

Przy "Lucy" zatrzymuję się tylko ze względu na jedną scenę. Tę scenę w szpitalu, kiedy Lucy podczas operacji usuwania z brzucha paczki z narkotykiem dzwoni do mamy.
I próbuje jej opowiedzieć o tym, co się jej przytrafiło, o tym, co się z nią dzieje,  o tym, co odczuwa i że ją kocha.
A mama jej nie rozumie, bo nie może, i wypytuje o zwykłe codzienne sprawy, od których Lucy jest już daleko.
Ta scena pozostanie. Tylko w tej jednej scenie Scarlett Johansson zagrała tak, jak potrafi zagrać i była poruszająca.

Cała reszta filmu to dla mnie tak naprawdę czas stracony.
Nie potrafię, jak niektórzy z recenzentów stwierdzić, że głoszona teza o wykorzystywaniu 10% mózgu to bzdura.
Nie potrafię ocenić jakości scen krwawych jatek, bo ich nie cierpię, jeśli są tak bezsensowne, jak te w "Lucy".
Ten film mi się po prostu nie podobał i nie wiem po co powstał, bo pewnie nie dla tej jednej sceny.
Przepraszam, jeśli macie inne zdanie.


Komentarze

Popularne posty