Świetny film na chandrę



Foto: kadr z filmu

Ten wpis nie jest nowy. Przenoszę go z mojego drugiego bloga. Pisałam tam również o filmach, bo są częścią mojego życia, ale kiedy założyłam lubie-film uznałam, że bez sensu byłoby się powtarzać.
Parę osób być może już ten wpis zna, ale pewnie niewielu, a myślę, że kiedy ci, którzy go już czytali, odświeżą sobie trochę wspomnienie o filmie, o którym chcę dzisiaj opowiedzieć, zrobi im się lżej na sercu. Po prostu.


Dzisiaj będzie o filmie, który oglądałam już jakiś czas temu i który sprawił i sprawia, że  humor mi się poprawia za każdym razem, kiedy go oglądam - teraz najczęściej we fragmentach.
Będzie o filmie, przy którym się całkowicie odprężam i smutno mi, kiedy się kończy.
Nie jest to jakieś wielkie, ambitne kino, a raczej kino łatwe i przyjemne.
Ale na jakim poziomie!
Jeśli ktoś jeszcze się nie domyślił, piszę o "Mamma Mia" Phyllidy Lloyd z cudowną, niezwykłą, wspaniałą, jedyną w swoim rodzaju Meryl Streep.
Tańcząca i śpiewająca Meryl Streep, śpiewający Pierce Brosnan.
Colin Firth i Stellan Skarskard też śpiewają.
A  przepraszam, zapomniałam o Julie Walters i Christine Baranski.
Młodzi mi się podobali, ale mam wrażenie, że podeszli do tematu trochę spięci, w przeciwieńśtwie do "starych" wyjadaczy.
Panie w podomkach w kwiatki też są fantastyczne.
Ja wiem, że to zwykła, prosta historyjka, kilka piosenek Abby,  świetne aktorstowo i już,  ale jest w tym filmie tyle słońca, uśmiechu i radości, tyle cudownej energii, tyle niezwykłęgo czaru, jakim emanuje Dona, że zawsze, kiedy dopada mnie chandra, włączam sobie fragment i od razu jest mi lepiej.

Myślę, że to nie najgorzej świadczy o filmie.
Ja go po prostu uwielbiam - myślcie sobie, co chcecie.


Komentarze

Popularne posty