Wielki Gatsby

FOTO: kadr z filmu


Dzisiaj coś z przeciwnego bieguna. Rozmach i pompa. Zapierająca dech w piersiach scenografia, krzykliwa muzyka, mnogość kolorów, wrażeń i ludzi.
Jednym słowem Wielki Gatsby Baza Luhrmanna.

Film przez bardzo wielu porównywany do Moulin Rouge tego samego reżysera, który podobnie jak Gatsby otrzymał statuetki Oscara za scenografię.
Porównania obu filmów są nieuniknione ze względu na to, co napisałam wcześniej. Łączą je podobny rozmach, podobna różnorodność, podobne szaleństwo.

Wielki Gatsby jest adaptacją powieści F.Scotta Fitzgeralda.
Nie pierwszą. Najsłynniejszą dotąd była ta z 1974 r. z Mią Farrow i Robertem Redfordem.
Jak zawsze przy okazji adaptacji podnoszą się głosy, że jest słaba, że nie oddaje atmosfery, pomija szczegóły itd.
Nie będę się na tym skupiać, bo nie znam, nad czym ubolewam, ale zamierzam nadrobić, powieści Fitzgerald.
Poza tym nigdy raczej nie miewam pretensji do twórców filmowych, ponieważ uważam, że mają prawo do własnych interpretacji.

Jako, że nie znam powieści, wcześniejszą adaptację pamiętam, jak przez mgłę, mogłam sobie pozwolić na oglądanie filmu bez żadnych absolutnie obciążeń.
Podobał mi się bardzo. Może dlatego, że jestem trochę jak dziecko i każdy film oglądam jak pierwszy i podobają mi się świecidełka i mnogość kolorów. Może dlatego, że muzyka w filmie potrafi mnie porwać, może dlatego, że uwielbiam patrzeć i podziwiać świetnych aktorów?
Może dlatego, że znowu poruszyła mnie historia Człowieka?

Bo przez te wszystkie cudowności, przez ten blichtr i hałas ja widzę przejmującą historię człowieka.
To ona, to on w ostatecznym rozrachunku są tutaj najważniejsze. To smutne, pełne rozpaczy i bólu oczy Gatsby'ego, albo Georga Wilsona pozostają w pamięci po seansie. To złość i obrzydzenie i umiejętność współczucia Nicka Carrawaya są tutaj ważne.

Atmosfera filmu jest budowana przez Luhrmanna świetnie i z wyczuciem. Z przesadą, ale to cel chyba zamierzony. Z jednej strony skromność, również ta materialna, i powściągliwość Carrawaya, z drugiej niewyobrażalne więc bogactwo i szastanie bogactwem w sposób obrzydliwy po stronie Gatby'ego, a z trzeciej jeszcze, jak mawiał Skrzypek na dachu, brudny, przytłaczający świat bez możliwości ucieczki do czegoś lepszego Georga Wilsona.

Jak pod mikroskopem, kiedy się już wyłuska, co wcale nie jest takie trudne, oglądamy tu przeróżne typy ludzkie. Miotające się w poszukiwaniu uznania, lepszego życia, zadowolenia, najczęściej egoistycznego. Są chwile, kiedy atmosfera robi się tak duszna, że chciałoby się uciec, bo wiadomo, że za chwilę stanie się coś strasznego. I staje się.
I wszystko się wali, jak domek z kart. Misternie utkana pajęczyna rwie się na strzępy. I nagle wszystko jawi się, jako miraż dużego, ślicznego chłopca.
I ten chłopiec, niezwykły, cudowny, przez wszystkich uwielbiany, okazuje się żyjącym pośród iluzji własnego umysłu i pobożnych życzeń, słabym, zwykłym człowiekiem, który nie wie, jak żyć.
Całe to bogactwo, od którego uzależnił własnego szczęście, okazuje się nic niewarte, niepotrzebne, żałosne.

Wielki Gatsby Luhrmanna to taka bardzo kolorowa bajka z morałem.
Miłość, jeśli jest źle ulokowana, nie pokonuje złego świata i ludzi, bogactwo w ostatecznym rozrachunku szczęścia nie daje i na koniec nie zostaje nic, jeśli depcze się podstawowe wartości i normy.

Wielki Gatsby to film zrobiony z rozmachem jako się rzekło. Wiele szczegółów tu zaskakuje. Przede wszystkim muzyka hiphopowa, która w pierwszym momencie budzi sprzeciw.
Jak to? Lata dwudzieste, a tu hip hop? W sumie jednak jakoś tu ona pasuje, jakoś się okazuje, że podkreśla te niewiarygodne sytuacje, podkręca atmosferę, wyciąga na wierzch emocje.
Dziwne, ale takie mam odczucia.

Kolory, świecidełka, białe marmury i mnóstwo światła, piękne wnętrza i niesamowite stroje, krajobrazy. Wszystko jest cudowne, buduje atmosferę czegoś wyjątkowego, pożądanego, by pęknąć nagle, jak bańka mydlana, kiedy zabraknie prawdziwej, życiodajnej emocji.
Niby wszystko pozostaje takie same, tak samo piękne, a jednak traci swoją moc. Bo coś się skończyło, bo ktoś został zraniony, bo umarła nadzieja, bo okazało się, że ludzie od romantyzmu bardziej cenią sobie bogactwo, materialną wygodę, swój własny czubek nosa, bez oglądania się na kogokolwiek innego.

A może jednak wcale tak nie jest, bo Gatsby przecież zbudował sobie świat całkowicie wyidealizowany. Postawił Daisy na piedestale, na który wcale nie zasłużyła. To może wcale nie jej wina, bo jest, jaka jest, to tylko on widzi to, co chce widzieć.
I nagle wielki Gatsby - tajemniczy, wzbudzający respekt, człowiek ogromnego sukcesu, wydający setki tysięcy na wystawne przyjęcia, okazuje się małym chłopcem, który marzy o wielkiej, niemożliwej miłości. Okazuje się człowiekiem żyjącym w świecie iluzji oderwanym od rzeczywistości. Tracącym grunt pod nogami, kiedy to wszystko nagle upada, kiedy dociera do niego świadomość, że to o czym marzył przez lata, nie może się spełnić.
Kimś, kto pokonał tyle przeciwności i nie stracił wiary podtrzymywany przez żyjące w nim uczucie i ginącym, kiedy prawda okazuje się taka brutalna.

Doskonały jest w roli Gatsby'ego Leonardo di Caprio.W cudowny sposób przechodzi przez wszystkie etapy.
Najpierw jest tajemniczym, przystojnym, pożądanym przez wszystkie kobiety i jednocześnie wzbudzającym respekt w mężczyznach człowiekiem sukcesu, gościem niesamowicie silnym, potrafiącym pokonywać wszystkie przeciwności losu
By już za chwilę okazać się nieuleczalnym, delikatnym romantykiem, który zależy w całości od jednego słowa i spojrzenia ukochanej.
I by na koniec ukazać się, jako samotny, złamany człowiek poszukujący przyjaźni. Ktoś, do kogo z trudem dociera prawda o tym, że to nie jest tak, jak myślał. Jeszcze się łudzi, ale już wie i jest nawet trochę śmieszny i żałosny w tym łapaniu się ostatniej iskierki nadziei, jaka się na moment pojawia.

Di Caprio jest znowu genialny. Gra jak z nut. Jest po prostu Gatsbym całą postawą, każdym gestem, spojrzeniem grymasem. I jest w tym lekkość, jest prawda, jest uczucie. Mówi nawet jakoś inaczej niż zwykle.
Świetny jest Jason Clarke jako George Wilson. Zrozpaczony, przytłoczony, pełen jakiegoś szaleństwa od samego początku, kiedy go poznajemy, mechanik samochodowy. W pamięci na długo pozostają jego pełne bólu i rozpaczy, niebieskie oczy.
I jeszcze Joel Edgerton czyli Tom Buchanan. Gruboskórny, ordynarny kobieciarz. W sumie nie można powiedzieć, że do końca zły, chociaż na pewno też nie dobry. Nie bardzo można go lubić, a to moim zdaniem komplement  dla aktora. Jest świetny, gra przede wszystkim mimiką, jest w nim cały czas nieznośne dla widza napięcie.
Carey Mulligan zagrała tak, że w sumie to zastanawiałam się, co ten Gatsby w niej tak naprawdę widzi. No właśnie!
Teraz przyszło mi do głowy. To właśnie o to chodzi. On widzi w niej coś, czego w niej nie ma i Mulligan to właśnie zagrała. W takim razie przepraszam i zwracam honor.
A Tobey Maguire? Powiem tak: jak to Tobey Maguire. Po prostu jest i jakoś się specjalnie nie rzuca w oczy. No, w sumie to narrator.

Ja polecam. Moim zdaniem Wielki Gatsby to świetne kino. Kino w dosłownym znaczeniu słowa, kino do podziwiania wszystkich twórców razem i każdego z osobna. I kino prawdziwych emocji.
Zarzuca się reżyserowi, że film jest kiczowaty, że ten cały przepych niczego nie wnosi, jest pusty. Moim zdaniem, dzięki temu przepychowi i kiczowatości właśnie tak boleśnie możemy poczuć upadek bohatera i narratora, bo jest kontrast.


Komentarze

Popularne posty